Z Marrakechu wyjechaliśmy we wtorek rano. Przed odjazdem Hassan z hoteliku sprawił Maćkowi miłą niespodziankę, podarowując mu drobiazg w przeddzień Maćka urodzin. Bardzo miły gest.
Datę poznał Hassan oczywiście z karty meldunkowej. Zameldowania przestrzegają w Maroku bardzo skrupulatnie. W dziwnych miejscach, nawet na pustyni zawsze musieliśmy wypełniać fiszki, na ogół również przedstawiać paszporty.
Drogę do Fes podzieliliśmy na dwa dni. Pierwszego postanowiliśmy zahaczyć o Cascades de Ouzoud. Wodospady oddalone są o około godzinę w górę od drogi narodowej Marrakech - Fes.
Z równiny położonej na wyskości około 400 m kręta wąska droga, czasami w nienajlepszym stanie, wznosi się na 1200 m, potem nawet na 1600 m. Krajobraz zmienia się na górzysty, spada temperatura. Wjeżdżamy w Atlas.
Nie wiem jak nazwać proste miejsca, w których często tu jadamy, nie restauracje przecież. Rozciągnięty materiał, który chroni przed słońcem i deszczem, pod nim stoliki i krzesła, obok stoisko rzeźnika i grill. Jedzenie jest świeże i bardzo smaczne. Przed wejściem do takiej restauracji zaczepił nas otóż Ali, namawiając do wejścia. Weszlibyśmy i tak, bo była to najwyższa pora. Po obiedzie właściciel zobowiązał się przypilnować nam motocykli i bagażu, a Ali była naszym przewodnikiem do wodospadów. Przy ścieżce opadającej przez sady oliwne i arganiowe zatrzymaliśmy się u rodziny Alego, która w ramach kooperatywy wytwarza olej arganiowy oraz produkty na nim bazujące. Prezentacja firmy, drobne zakupy.
Wodospady mają 125 m wyskości. Nie są najwyższe, ale są piękne. W grotach wypłukanych przez rzekę mieszkają małpy. To nie częste. W Maroku występują w paru tylko miejscach.
W Azilal dołącza lepsza droga bezpośrednio z Marrakech. Słońce prawię już zachodziło. Byliśmy dość wysoko. Zrobiło się chłodno. Aby powrócić na rowninę do trasy na Fes czekały na jeszcze do końca dnia setki wspaniałych zakrętów. Ta piękna droga ma numer R304.
Kiedy zjechaliśmy na doł, było już ciemno. Zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu w Afourer. Był dość elegancki.
Kolejny dzień do Fes to jazda dość monotonna. Zaskoczyło nas miasteczko Ifrane położone na wysokości 1600 m, 50 km przed Fes. Jest tu Pałac Królewski, jeden z bardzo wielu w całym Maroku. To miejsce wybrali też majętni Marokańczycy i Francuzi, aby spędzać tu weekendy. Miasteczko przypominało nam w istocie Alpy Francuskie, domy z kamienia, ze stromymi dachami. Nawet roślinność alpejska. Z powodu wysokości, wiosna jeszcze tu nie dotarła. Zupełnie inne Maroko.
Pod hotelem Ibis w Fes (nie za bardzo mieliśmy chęć tam nocować, ale poszedłem zapytać) zagadnął nas Hassan. Na ogół niechętnie odnoszę się do naganiaczy. Hassan wzbudzał jednak zaufanie. Wsiadł w małą taksówkę (petit-taxi, to rzeczywiście małe samochody, na ogół jakiś model Dacia, w odróżnieniu od grand-taxi, zawsze stary Mercedes, te ostatnie zabierają dowolną liczbę pasażerów), a my podążaliśmy za nim uliczkami pod prąd. W istocie ładny hotel w dobrym miejscu, w centrum ale zacisznie, cena akceptowalna. Pozostaliśmy tam dwie noce.
Wieczorem Hassan przedstawił nam Abdullaha, który cały czwartek oprowadzał nas po Fes, organizował też taksówki, kiedy było to potrzebne. Byliśmy, jak się okazało, bardzo zadowoleni z naszego przewodnika.
W czwartek padało. Nie była to najlepsza pogoda do zwiedzania, ale pewnie byłoby jeszcze gorzej jechać motocyklem. Abdullah mówi wieloma językami, ma szeroką wiedzę. Co ciekawe, on sam też jest znaną postacią w medinie. W parę godzin poznaliśmy wiele miejsc, zarówno tych, do których na ogół kierują sie turyści, jak i ciekawych zakamarków.
Odwiedziliśmy też mnóstwo warsztacików i sklepików, z dywanami, ceramiką, wyrobami ze skóry, metalu. Obowiązkowo też dobrą stylową restaurację w Riadzie - pałacu. Abdullah brał zapewne jakąś z tego prowizję. Nie przeszkadzało nam to wcale. Wizyty w tych ciekawych miejscach były także poznawaniem miasta (i chwilowym schronieniem przed deszczem), parę drobiazgów też kupiliśmy.
Abdullah narzucił ostre tempo. Trudno było za nim nadążyć. Coraz to znikał w jakiejś tajemniczej uliczce. Wracał, aby nas nie zgubić.
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie garbarnia - farbiarnia skór.
Na zdjęciach wygląda malowniczo. W rzeczywistości w tym miejscu i okolicy nie można normalnie oddychać, ze względu na odór, do którego trudno jest się przyzwyczaić.
Surowe skóry prze dobę pozostają w wapnie, a następnie przez tydzień w naturalnym amoniaku - substancji, która powstaje z odchodów gołębi. Stąd ten smród. Kadzie z amoniakiem to te białe (na zdjęciach). Następnie po wysuszeniu przez parę tygodni skóry pozostają w kadziach z naruralnymi barwnikami, po czym kolor jest utrwalany przy użyciu białego octu.
Technologia nie zmieniła się od wieków. Od setek lat nie zmieniły się także warunki pracy ludzi. Sześć dni w tygodniu po 10 godzin dziennie. Przypomina mi się wizyta w kopalni srebra w Potosi, w Boliwii.
Farbiarnia w Fes, największa w Maroko, należy do kooperatywy, którą tworzy 135 rodzin.
Podziękowaliśmy serdecznie Abdullahowi za ciekawy przyjemny dzień. Wieczorem w drodze na kolację była też okazja (raczaj nie przypadek) pożegnać się z Hassanem.
W piątek pogoda się poprawiła. Po słonecznym poranku zmokliśmy wprawdzie na samym początku podróży i potem trochę, ale popołudnie było już piękne.
W drodze do Rabatu zatrzymaliśmy się w Meknes. W piątek stragany w medinie były pozamykane. Święto. Zupełnie inaczej wyglądają puste uliczki.
Meknes.
Sprzedawca wody w Meknes.
Z Meknes do Rabatu (140 km) pojechaliśmy autostradą (3 Euro, motocykle płacą tyle samo co samochody). Pod względem sieci i stanu dróg Maroko nie ustępuje rozwiniętym krajom europejskim.
Rabat jest eleganckim miastem. Zgodnie z życzeniem Maćka, wybraliśmy tym razem hotel poza mediną, w samym “europejskim” centrum.
Przed zachodem słońca przespacerowaliśmy się obejrzeć wieżę Hassana oraz mauzoleum Mohammeda V i Hassana II.
Wczorajszy udany dzień zakończyliśmy dość europejską kolacją w bistro obok Avenue Mohammed V.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz