Wyjazd z Casablanki zajął nam prawie godzinę. W poniedziałek, w porównaniu do wczorajszego dnia, miasto okazało się naprawdę żywe, a przebijanie się przez zatłoczone ulice - nawet zabawne. Także autostrada do Rabatu była dość zatłoczona.
Zatrzymaliśmy się na obiad w Larache. To ładne miasteczko. Zauważyłem w tym miejscu, że ludzie mówią już chętniej po hiszpańsku niż po francusku. To pozostałość po kolonizowaniu północnej części Maroka przez Hiszpanię.
Właściciel restauracji dysponiwał rozpalonym grillem. Po mięso lub ryby wysłał nas za to na targ naprzeciwko. Bardzo praktyczne rozwiązanie. Kupiłem wołowinę (Maciek nie przepada za rybami), restaurator ją upiekł, dołożył sałatkę, chleb i wodę - i w ten sposób wyszedł nam najtańszy obiad w czasie całej podróży (w sumie 6 Euro na dwóch).
Zjechaliśmy nad Atlantyk, aby zobaczyć Groty Herkulesa. Fale rozbijają się na porowatych skałach. Grot nie dostrzegliśmy.
Kręta droga doprowadziła nas na Cap Spartel. Przylądek widoczny na horyzoncie (słabo widoczny na zdjęciu ze względu na brak kontrastu) to Cabo de Trafalgar w Hiszpanii. Będziemy tam jutro.
Z Tanger jeszcze lepiej jest widać Europę.
Bulwar wzdłuż nabrzeża.
Zatrzymaliśmy się w sympatycznym hoteliku El Kasbah, poleconym przez Piotra. Piotr był tu tydzień temu. Bardzo miła obsługa. Mówią po hiszpańsku.
Idziemy na ostatnią kolację w Maroku. Będzie mi brakowało tagine.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz