środa, 18 kwietnia 2012

Córdoba - Toledo; koniec podróży

Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania Mezquity. Mimo, że już tu byłem, ponownie zrobiła na mnie wrażenie skala i piękno budowli. 




To co jest piękne w historii Hiszpanii, to otwarcie na współistnienie różnych kultur i religii. Zarówno w Cordobie, jak i w Toledo, dokąd dotarliśmy po południu, wyznawcy trzech religii  żyli w tolerancji i wzajemnym szacunku aż do XVw. 

Alcazar De Los Reyes Cristianos.


Plaza de la Corredera.

Wspaniała katedra w Toledo.



Jutro kończymy naszą przygodę. Do magazynu w Azuqueca de Henares, gdzie mamy pozostawić motocykle, mamy dwie godziny. Stamtąd prosto na lotnisko. Wieczorem będziemy w domu.
Zamykam zatem tę relację. Pozdrawiamy serdecznie Was Wszystkich, którzy tu zaglądaliście.
Ciąg dalszy naszych podróży z pewnością nastąpi. Zobaczymy, gdzie i kiedy. Pa, pa.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Tarifa - Cádiz - Córdoba

Jeszcze jedno spojrzenie na Maroko.
Przeprawa promem z Tangeru do Tarify przebiegła zgodnie z planem, bez opóźnienia, którego doświadczył Piotr.
W Hiszpanii jest dwie godziny później niż w Maroku. Mimo, że prom płynie zgodnie z rozkładem 35 min (w rzeczywistości godzinę), wjechaliśmy na prom rano, a wyjechaliśmy z portu wczesnym popołudniem czasu lokalnego. Słońce zachodzi tu na południu Hiszpanii dzisiaj ok. 21,00, wstaje za to o 07,40.
Nie musimy się spieszyć. Samolot z Madrytu do Warszawy mamy dopiero w czwartek po południu. Z wielką radością jestem znowu w Hiszpanii. Nie dlatego, że Maroko mnie znudziło. Po prostu uwielbiam Hiszpanię, ten kraj; klimat, zabytki, ludzi, jedzenie, wino, muzykę, język.
W okolicach Tarify ciągle wieje. Dobre miejsce na windsurfing. 

Cádiz (Kadyks) ma swój charakter. Szkoda, że byliśmy tu tylko przez chwilkę, ale dobre i to.



Naszym dzisiejszym celem była Córdoba. Z autostrady zjechaliśmy na południe od Sevilli. Na stacji benzynowej Maciek zauważył, że powinien naciągnąć i nasmarować łańcuch. Czynność ta brudzi ręce, dlatego też odłożył ją do postoju w hotelu. Niestety tak daleko nie dojechaliśmy. Łańcuch zerwał się po 30 km. Zaskoczenie, mimo wszystko. Dobrze, że nie zablokował koła. Dobrze, że nie stało się to na autostradzie. Dobrze, że nie stało się to na pustyni w Maroku. Mieliśmy szczęście. 
Doholowałem Maćka 6 km do Marchena. Po pierwszych trudnych metrach (zaczynaliśmy pod górę na zakręcie na ślimaku) poszło nam całkeim sprawnie. Marchena to miasteczko niewielkie, ale za to ma w nim warsztat motocyklowy wielki mistrz. Łańcucha do tego modelu Yamahy nie miał wprawdzie, ale sprawnie wymienił pięć czy sześć uszkodzonych ogniw. Dokładnie wiedział, co robi. Każdy jego ruch był zaplanowany, każde narzędzie właściwie dobrane. Pracował sam (jednocześnie obsługując i sklep, i klientów w warsztacie, w tym nas) chyba trochę po godzinach. Jego żona z córką zjawiły się w międzyczasie. Miały zapewne jakieś plany, ale nie okazywały zniecierpliwienia. Mistrz za dwie godziny pracy, która ratowała naszą podróż, wziął 25 Euro. Jak tu nie kochać Hiszpanii i Hiszpanów?

Do Córdoby dotarliśmy jeszcze przed zmrokiem. Hotel mamy tuż przy Mezquita, tak się zresztą nazywa.

Kolacja w barze tapas w pobliżu. Znakomite wino El Roble z okolic Cordoby. Maciek wolał piwo. Dawno nie piliśmy nic poza wodą, czy miętową herbatą. Jak to dobrze, że jest na świecie taka różnorodność kulturowa.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Casablanca - Tanger

Wyjazd z Casablanki zajął nam prawie godzinę. W poniedziałek, w porównaniu do wczorajszego dnia, miasto okazało się naprawdę żywe, a przebijanie się przez zatłoczone ulice - nawet zabawne. Także autostrada do Rabatu była dość zatłoczona. 

Zatrzymaliśmy się na obiad w Larache. To ładne miasteczko. Zauważyłem w tym miejscu, że ludzie mówią już chętniej po hiszpańsku niż po francusku. To pozostałość po kolonizowaniu północnej części Maroka przez Hiszpanię. 
Właściciel restauracji dysponiwał rozpalonym grillem. Po mięso lub ryby wysłał nas za to na targ naprzeciwko. Bardzo praktyczne rozwiązanie. Kupiłem wołowinę (Maciek nie przepada za rybami), restaurator ją upiekł, dołożył sałatkę, chleb i wodę - i w ten sposób wyszedł nam najtańszy obiad w czasie całej podróży (w sumie 6 Euro na dwóch). 



Zjechaliśmy nad Atlantyk, aby zobaczyć Groty Herkulesa. Fale rozbijają się na porowatych skałach. Grot nie dostrzegliśmy.

Kręta droga doprowadziła nas na Cap Spartel. Przylądek widoczny na horyzoncie (słabo widoczny na zdjęciu ze względu na brak kontrastu) to Cabo de Trafalgar w Hiszpanii. Będziemy tam jutro. 

Z Tanger jeszcze lepiej jest widać Europę.

Bulwar wzdłuż nabrzeża.

Zatrzymaliśmy się w sympatycznym hoteliku El Kasbah, poleconym przez Piotra. Piotr był tu tydzień temu. Bardzo miła obsługa. Mówią po hiszpańsku.
Idziemy na ostatnią kolację w Maroku. Będzie mi brakowało tagine.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Rabat - Casablanca

W sobotni pogodny poranek zwiedzaliśmy Rabat motocyklami. Bez bagażu.
Kasbah, czyli twierdza, wzniesiona została na wzgórzu przy ujściu Oued Bou Regreg w XIIIw. Na drugim brzegu rzeki leży Salé, obecnie część Rabatu.

Brama do mediny.

Avenue Mohammed V

Ruiny Chellah, dawniej na przedmieściach Rabatu,  to niezwykle urokliwe miejsce. Na zboczu nad rzeką Fenicjanie i Kartagińczycy założyli i rozwijali miasto, które po jego upadku i porzuceniu posłużyło w XIVw, Almohadom i Marynidom jako cmentarz. 





Popołudnie i noc spędziliśmy w Témara, podmiejskim kurorcie Rabatu. Pogoda nie na plażę, niestety. To jeszcze nie sezon.

Do Casablanki dojechaliśmy dzisiaj koło południa. W pierwszej kolejności, jeszcze przed rozpakowaniem się w hotelu, zaparkowaliśmy przed Meczetem Hassana II. Zależało nam na tym, żeby nie przeoczyć możliwości wejścia do meczetu. Potwierdziła się informacja, którą wcześniej wyczytaliśmy; jedyne wejście po południu; z przewodnikiem o 14,00.


Meczet Hassana II jest darem narodu marokańskiego dla uwielbianego władcy z okazji jego sześćdziesiątych urodzin. Został oddany w 1993r. Jego wnętrzne mieści 20.000 wiernych. Wieża meczetu ma 175 m wysokości i jest najwyższą budowlą sakralną na świecie (tak jest napisane w przewodniku wydanym 3 lata temu, nie jestem pewien czy w Polsce nie powstała ostatnio jakaś rekordowa świątynia). Meczet kosztował 750 mln dolarów. Fundusze zbierane były w swoim czasie poprzez dodatkowe opodatkowanie dochodów poddanych.



Meczet Hassana II jest jednym z niewielu, do których (za dość wysoką opłatą) wolno jest wchodzić niemuzułmanom. 
Meczet jest pięknie położony tuż nad oceanem, z trzech stron otocza go woda. Jego wielkość rzeczywiście robi wrażenie.

Spojrzenie wzdłuż bulwaru na zachód.

Centralny plac miasta nosi nazwę Mohammeda V. Dochodzi do niego (oczywiście) Avenue Hassan II.

Popołudnie spędziliśmy w medinie kupując drobiazgi, które Małgosia i Monika chcą wziąć do Polski. Odlatują wczesnym rankiem. Kończy nam się kolejny etap podróży.

Pozostajemy Maciek i ja. Jutro zamierzamy dojechać do Tangeru.

sobota, 14 kwietnia 2012

Marrakech - Cascades de Ouzoud - Azilal - Fes - Meknes - Rabat

Z Marrakechu wyjechaliśmy we wtorek rano. Przed odjazdem Hassan z hoteliku sprawił Maćkowi miłą niespodziankę, podarowując mu drobiazg w przeddzień Maćka urodzin. Bardzo miły gest.
Datę poznał Hassan oczywiście z karty meldunkowej. Zameldowania przestrzegają w Maroku bardzo skrupulatnie. W dziwnych miejscach, nawet na pustyni zawsze musieliśmy wypełniać fiszki, na ogół również przedstawiać paszporty.
Drogę do Fes podzieliliśmy na dwa dni. Pierwszego postanowiliśmy zahaczyć o Cascades de Ouzoud. Wodospady oddalone są o około godzinę w górę od drogi narodowej Marrakech - Fes. 
Z równiny położonej na wyskości około 400 m kręta wąska droga, czasami w nienajlepszym stanie, wznosi się na 1200 m, potem nawet na 1600 m. Krajobraz zmienia się na górzysty, spada temperatura. Wjeżdżamy w Atlas.
Nie wiem jak nazwać proste miejsca, w których często tu jadamy, nie restauracje przecież. Rozciągnięty materiał, który chroni przed słońcem i deszczem, pod nim stoliki i krzesła, obok stoisko rzeźnika i grill. Jedzenie jest świeże i bardzo smaczne. Przed wejściem do takiej restauracji zaczepił nas otóż Ali, namawiając do wejścia. Weszlibyśmy i tak, bo była to najwyższa pora. Po obiedzie właściciel zobowiązał się przypilnować nam motocykli i bagażu, a Ali była naszym przewodnikiem do wodospadów. Przy ścieżce opadającej przez sady oliwne i arganiowe zatrzymaliśmy się u rodziny Alego, która w ramach kooperatywy wytwarza olej arganiowy oraz produkty na nim bazujące. Prezentacja firmy, drobne zakupy.


Wodospady mają 125 m wyskości. Nie są najwyższe, ale są piękne. W grotach wypłukanych przez rzekę mieszkają małpy. To nie częste. W Maroku występują w paru tylko miejscach. 



W Azilal dołącza lepsza droga bezpośrednio z Marrakech. Słońce prawię już zachodziło. Byliśmy dość wysoko. Zrobiło się chłodno. Aby powrócić na rowninę do trasy na Fes czekały na jeszcze do końca dnia setki wspaniałych zakrętów. Ta piękna droga ma numer R304. 



Kiedy zjechaliśmy na doł, było już ciemno. Zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym hotelu w Afourer. Był dość elegancki.
Kolejny dzień do Fes to jazda dość monotonna. Zaskoczyło nas miasteczko Ifrane położone na wysokości 1600 m, 50 km przed Fes. Jest tu Pałac Królewski, jeden z bardzo wielu w całym Maroku. To miejsce wybrali też majętni Marokańczycy i Francuzi, aby spędzać tu weekendy. Miasteczko przypominało nam w istocie Alpy Francuskie, domy z kamienia, ze stromymi dachami. Nawet roślinność alpejska. Z powodu wysokości, wiosna jeszcze tu nie dotarła. Zupełnie inne Maroko.

Pod hotelem Ibis w Fes (nie za bardzo mieliśmy chęć tam nocować, ale poszedłem zapytać) zagadnął nas Hassan. Na ogół niechętnie odnoszę się do naganiaczy. Hassan wzbudzał jednak zaufanie. Wsiadł w małą taksówkę (petit-taxi, to rzeczywiście małe samochody, na ogół jakiś model Dacia, w odróżnieniu od grand-taxi, zawsze stary Mercedes, te ostatnie zabierają dowolną liczbę pasażerów), a my podążaliśmy za nim uliczkami pod prąd. W istocie ładny hotel w dobrym miejscu, w centrum ale zacisznie, cena akceptowalna. Pozostaliśmy tam dwie noce.
Wieczorem Hassan przedstawił nam Abdullaha, który cały czwartek oprowadzał nas po Fes, organizował też taksówki, kiedy było to potrzebne. Byliśmy, jak się okazało, bardzo zadowoleni z naszego przewodnika.
W czwartek padało. Nie była to najlepsza pogoda do zwiedzania, ale pewnie byłoby jeszcze gorzej jechać motocyklem. Abdullah mówi wieloma językami, ma szeroką wiedzę. Co ciekawe, on sam też jest znaną postacią w medinie. W parę godzin poznaliśmy wiele miejsc, zarówno tych, do których na ogół kierują sie turyści, jak i ciekawych zakamarków. 









Odwiedziliśmy też mnóstwo warsztacików i sklepików, z dywanami, ceramiką, wyrobami ze skóry, metalu. Obowiązkowo też dobrą stylową restaurację w Riadzie - pałacu. Abdullah brał zapewne jakąś z tego prowizję. Nie przeszkadzało nam to wcale. Wizyty w tych ciekawych miejscach były także poznawaniem miasta (i chwilowym schronieniem przed deszczem), parę drobiazgów też kupiliśmy.
Abdullah narzucił ostre tempo. Trudno było za nim nadążyć. Coraz to znikał w jakiejś tajemniczej uliczce. Wracał, aby nas nie zgubić. 

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie garbarnia - farbiarnia skór. 


Na zdjęciach wygląda malowniczo. W rzeczywistości w tym miejscu i okolicy nie można normalnie oddychać, ze względu na odór, do którego trudno jest się przyzwyczaić. 
Surowe skóry prze dobę pozostają w wapnie, a następnie przez tydzień w naturalnym amoniaku - substancji, która powstaje z odchodów gołębi. Stąd ten smród. Kadzie z amoniakiem to te białe (na zdjęciach). Następnie po wysuszeniu przez parę tygodni skóry pozostają w kadziach z naruralnymi barwnikami, po czym kolor jest utrwalany przy użyciu białego octu. 
Technologia nie zmieniła się od wieków. Od setek lat nie zmieniły się także warunki pracy ludzi. Sześć dni w tygodniu po 10 godzin dziennie. Przypomina mi się wizyta w kopalni srebra w Potosi, w Boliwii.
Farbiarnia w Fes, największa w Maroko, należy do kooperatywy, którą tworzy 135 rodzin. 

Podziękowaliśmy serdecznie Abdullahowi za ciekawy przyjemny dzień. Wieczorem w drodze na kolację była też okazja (raczaj nie przypadek) pożegnać się z Hassanem.
W piątek pogoda się poprawiła. Po słonecznym poranku zmokliśmy wprawdzie na samym początku podróży i potem trochę, ale popołudnie było już piękne.
W drodze do Rabatu zatrzymaliśmy się w Meknes. W piątek stragany w medinie były pozamykane. Święto. Zupełnie inaczej wyglądają puste uliczki.
Meknes.


Sprzedawca wody w Meknes.

Z Meknes do Rabatu (140 km) pojechaliśmy autostradą (3 Euro, motocykle płacą tyle samo co samochody). Pod względem sieci i stanu dróg Maroko nie ustępuje rozwiniętym krajom europejskim.
Rabat jest eleganckim miastem. Zgodnie z życzeniem Maćka, wybraliśmy tym razem hotel poza mediną, w samym “europejskim” centrum.
Przed zachodem słońca przespacerowaliśmy się obejrzeć wieżę Hassana oraz mauzoleum Mohammeda V i Hassana II. 




Wczorajszy udany dzień zakończyliśmy dość europejską kolacją w bistro obok Avenue Mohammed V.